poniedziałek, 30 września 2013

35. MARATON WARSZAWSKI - relacja ;)

Krew, pot, łzy – tak mogę nazwać moje przygotowania do maratonu… 

Było wszystko, w różnych ilościach. Za to sam bieg wypadł lekko i przyjemnie. O ile można tak określić pokonywanie 42 km… Nie na darmo mówi się, że im więcej wycierpisz na treningach, tym lepiej wypadniesz na starcie. Ja się pod tym podpisuje… Klęłam na czym świat stoi, w myślach rzucałam butami w przechodniów ze złości, ryłam nosem o asfalt i gryzłam trawę. Trener się naśmiewał, że zostanę żoną Hadesa, że zalegnę ze zmęczenia pod mostem i skonam… ;) Nie udało mu się! Ha! Byłam twardsza :)

Przed startem.

Trochę sprawy się posypały. Na dzień przed godziną zero. Koleżanka się pochorowała i nie mogła ze mną jechać. Trzeba było na szybko załatwić jakiś transport, zmienić nocleg i ogarnąć jeszcze pakowanie, gotowanie i stres, który już zaczynał się ujawniać. Jak widać nie ma rzeczy niemożliwych :D

Dzień wyjazdu.

Ledwo wyjechaliśmy, a już trzeba było nawracać… na dzień dobry wypadek, świeżynka – trasa zablokowana. Szukamy na szybko objazdu i ruszamy dalej. Z wesołym nastawieniem omawiamy oczywiście tematy biegowe. Znajomi, z którymi udało mi się zabrać do Warszawy też zmierzali na bieg. Roześmiani dojechaliśmy na miejsce mijając po drodze przekomiczne sytuacje. Choćby korowód weselny, który bardziej przypominał korowód pogrzebowy :P Koreańczycy, albo Japończycy na czeskich rejestracjach suną się w korku (już nigdy nie będę narzekać na korki w moim mieście!) z wieńcem na masce… czeski film! :D Dzwoni Przemek (Redaktor Naczelny):

- gdzie jesteś?
- właśnie wjechałam do Warszawy, zostało mi jakieś 6 km do hostelu
- a to za jakąś godzinę dotrzesz…
- jak to za godzinę??????? 6km?

To już biegiem bym szybciej dotarła… ;) No ale suniemy się dalej! Docieramy na miejsce. Melduję się w hostelu i ruszamy na Stadion Narodowy, żeby odebrać pakiety startowe. Na miejscu czeka na mnie Przemek (Naczelny) z Magdą i Gosią (Redaktor Prowadząca) – która bardzo sprawnie pomagała mi się poruszać po nieznanej mi dżungli zwanej Warszawą ;) za co bardzo Ci Gosiu dziękuję!
W drodze na stadion okazało się, że tu nawet przez skrzyżowanie przechodzi się 10 minut :P hehe nie dziwię się, że wszyscy tu wszędzie gnają, spieszą się… jakbym miała tak dużo czasu tracić na przedostanie się gdziekolwiek, to też bym tak gnała :D

Pakiety odebrane. Przy okazji zaliczyliśmy wykład z psychologii sportu i technik trenowania. Zdecydowanie ten pierwszy wykład przypadł nam do gustu, a i porady od Pana Wojciecha – psychologa sportowego – wzięliśmy sobie do serca i… oczywiście przetestowaliśmy, co zaowocowało świetnymi efektami!

Po wykładach czas na spotkanie z trenerem, czyli PASTA PARTY!!! Ogromna dawka energii, makaronu, świetnego humoru i pozytywnych ludzi zajawkowiczów, którzy czują pasję całą swoją osobą. Przy okazji ostatnie wskazówki od trenera. Technika biegu omówiona… plan był taki: biec do przodu!!! Aż do mety ;)

Po spotkaniu czas na sen. Powrót do hostelu, w którym poznałam kilku świetnych ludzi. Mało tego, w tym samym czasie i w tym samym hotelu był mój fizjoterapeuta. Nie żebym go woziła ze sobą na zawody :P Całkowity przypadek. Tak więc… niedziela 7 rano – budzę Pawła i zaspany Paweł przychodzi wspomóc przed biegiem. Oklejamy łydki tejpami i ruszam! Zwarta i gotowa :)
Redakcja Trening Biegacza spotyka się na starcie. Zaczynamy rozgrzewkę. Krótka przebieżka na rozgrzanie (rano było tylko 5 stopni!) i rozciąganie. Joga przed Stadionem Narodowym? Czemu nie?! Hehe z wypiętymi tyłkami w pozycji pies głową w dół rozciągamy z Przemkiem łydki. Dopieszczamy każdy mięsień, który ma nas poprowadzić na trasie.

START

Ustawiam się w mojej strefie czasowej. Choć nie do końca. Według zaleceń psychologa sportu… ustawiam się o 2 strefy czasowe dalej niż powinnam. Dlaczego? Żeby nie być wyprzedzaną przez wszystkich. Sprawdziło się! Było bosko. To ja wszystkim pokazywałam swoje plecy ;)
Ruszyliśmy… ale przy linii startu jest zator – do linii docieram po 15 minutach… i zaczynam dopiero biec. Spokojnie, wręcz żółwim tempem. Sunę się w tłumie nie dając się ponieść emocjom. Podeszłam do tego dość rozważnie. Zbyt szybki start jest gwarancją szybkiej klęski.

Pierwszy 5 km - jest dobrze ;) już się troszkę rozgrzałam, bo na Wisłostradzie troszkę mnie wywiało… rozgrzana zaczynam nabierać rozpędu. Hamując się sama w myślach, by nie przyspieszać za bardzo. Nogi jednak same wyprzedzały wszystkich. Bałam się, że to się zemści na mnie w późniejszym etapie biegu…

10 km – wyprzedzam grupę z peacmaker’em na czas 4h:40min. Czuję się świetnie, ale wciąż się w myślach hamuję swoje tempo. Na marne, bo nogi biegły swoje i dalej wyprzedzały. Jednostajnym tempem po kolei zostawiałam wszystkich w tyle. ¼ za mną. Od tego momentu zaczęłam obierać cel. Dobiec do kolejnego 5. km – dlaczego? Bo pani na matematyce uczyła, że powyżej 5 zaokrąglamy liczbę do 10 i tak szybciej mi leciały te mijane kilometry ;)
W między czasie, nie wiem, który to był kilometr, ale na pewno było to w Łazienkach… wyskoczył do nas LIS! Nie Pan Tomasz, który również uwielbia maratony. Ale taki dziki, parchaty, wychudzony i jakby trochę wypłowiały. Miał ewidentnie wściekły wzrok… tylu biegaczy… jak śmiali mu przeszkadzać w niedzielnym odpoczynku! Wolałam jednak zejść mu z drogi… źle mu z oczu patrzyło :/

15 km – uda zaczynają być zmęczone… cholera – zły znak… ale kto by się tym przejmował? Utrzymuję stałe tempo, jak w transie. Wyprzedzam kolejne osoby. W międzyczasie poszukiwałam tablic na poboczach. Adidas poustawiał na całej trasie tablice z hasłami motywacyjnymi, które dopingowały wszystkich. Ludzie również dopingowali, na całej trasie! Spisali się na medal. Oczywiście główny motywator to hasło „Jesteś Zwycięzcą!!!” Nie mogło być inaczej ;)

20 km – wciąż jest dobrze, energii mnóstwo, uda się uspokoiły… za chwilę połowa będzie za mną. Wciąż wyprzedzam wszystkich i wciąż uspakajam siebie w myślach, by stopować prędkość. W tym momencie byłam przekonana, że jak nie zwolnię, to spuchnę i polegnę. Nogi nie słuchały i biegły dalej.

25 km – mijam kolejnego peacmeker’a prowadzącego na czas 4:30. Hmm… wyprzedziłam 2 strefy czasowe i wciąż czuję się dobrze.  Większa połowa za mną!

30 km – mówi się, że dopiero tu zaczyna się maraton. To moment, w którym pojawia się „ściana”. Na wykładzie z psychologii poinformowano nas, jak ominąć ścianę. Ominęłam ją i ja ;) i to całkiem sprawnie! Miałam jednak na uwadze, by dalej uważać… Z doświadczenia wiedziałam, że kryzys może przyjść w każdej chwili, niespodziewanie. Szybka ocena sytuacji: łydki zaczynają się napinać, lędźwie już się dobija… nie przejmuję się tym. Lecę dalej. Czas zacząć zabawę!!!!

35 km – wciąż jest świetnie i wciąż wszystkich wyprzedzam ;) Ursynów – piona dla nich! Tu doping był chyba największy! Nogi niosły same :D

37 km – zaczynają mnie boleć paznokcie u stóp. To gorsze od bólu w kręgosłupie i w kolanach… one też się odezwały. Prowadząc swój cichy monolog, podliczam dolegliwości. Zliczając je wciąż wyprzedzam ludzi. Zaczęła się rozmowa z kolanami i mała prośba, by przestały marudzić. Posłuchały, ale tylko na chwilę.

38 km – zaczyna się malutki kryzys. Kolana rozpoczęły pikietę i nastał bunt. Wiedziałam, że nie mogę się zatrzymać, bo wtedy nie ruszę już… biegłam więc dalej nie zwalniając i mimo bólu w dalszym ciągu wyprzedzając wszystkich.

39 km – wciąż wyprzedzam. Większość osób już szło, więc nie było to trudne. Też miałam ochotę przejść do marszu. Ale z drugiej strony, po co?? Tak niewiele zostało!

40 km – Jest coraz lepiej. Kolana hamują skutecznie, ale jeszcze skuteczniej ja rozkręcam je tułowiem. Tu ponownie stosuje technikę Chi Running. Korpus ciągnie moje nogi. Choć ciągnie to złe określenie… wiezie je bo prędkość była coraz większa.

41 km – ostatnia prosta. W oddali widać już Stadion. Przyspieszam.

42 km – Jestem już na Stadionie… odpalam ostatnie rezerwy energii i dosłownie frunę na metę!!! Ostatnie metry… czuję, że zaraz wyrzucę z siebie całą treść żołądkową… W głowie tysiące emocji… Cały stadion krzyczy i dopinguje. Spiker krzyczy moje nazwisko i przekraczam linię mety… JESTEM ZWYCIEZCĄ!!! Naprawdę wzruszający moment… łzy same leciały ;)

Cel został osiągnięty ;) Czas poprawiony grubo o ponad godzinę. Tak, jak zakładał plan treningowy: 4:32:09

Ani na sekundę nie zatrzymałam się, by odpocząć. Szczerze mówiąc… nie czułam się zmęczona pod względem energetycznym. Byłam bardzo dobrze przygotowana do takiego wysiłku. Tylko ciało się buntowało i bolało. Ale ból to nasz przyjaciel. A przyjaciół nie odrzuca się w potrzebie… trzeba biec razem ;) Przy takim kilometrażu to normalne, że coś boli. Nie ma innej opcji. Aczkolwiek zastanawiam się nad sensem słów:

Jeżeli czujesz zmęczenie na 16 km – masz przesrane
Jeżeli czujesz zmęczenie na 32 km – jest to normalne
Jeżeli nie czujesz zmęczenia na 42 km – jesteś nienormalny!

Jestem nienormalna?? Hahahaha :) nie przeszkadza mi to :) Po co być normalnym ;) 
Po wszystkim czas na zwycięskie piwo z redakcją ;) Wszyscy na nie zasłużyli. Bez dwóch zdań! I wszystkim serdecznie gratuluję!!!!

W drodze na umówione piwko i pizzę ;) idąc dumnie z medalem na szyi, lekko utykając, bo jednak ciało dostało w kość… spotkałam Beatę Sadowską. Sama biega maratony i widząc mnie z medalem wymieniłyśmy się szerokimi uśmiechami. W tym uśmiechu było wszystko. Wielkie gratulacje i zrozumienie dokonanego czynu :) 

Dziękuję wszystkim za wsparcie!!! A największe podziękowania należą się trenerom. Odwaliliście kawał dobrej roboty!!!!
Już przebieram nogami, by biec dalej :D W planie kolejne starty :) Ale póki co – regeneracja :)
Tu na pomoc przychodzi fizjoterapeuta, którego polecam z całego serca: REVIT-FIZJOTERAPIA

czwartek, 26 września 2013

Przed-maratonowe ładowanie energii ;)

Rok temu, kiedy biegłam swój pierwszy w życiu maraton... na 40 km ze łzami w oczach, z zaciśniętymi z bólu zębami, obiecałam sobie - NIGDY WIĘCEJ! ;)

Za 3 dni Maraton w Warszawie :D

Dziś ostatnie wybieganie przed startem i czas na ładowanie baterii, glikogenu, adrenaliny i wszelkich pozytywnych emocji :D

Mimo, że stres zaczyna doskwierać, to jest on raczej motorem napędzającym  :)

42 km 195 m - królewski dystans, do którego należy podejść z szacunkiem i pokorą.

To dystans pozwalający nie tylko przezwyciężyć własne słabości, ale i poznać siłę charakteru...


i... te 42 km z hakiem naprawdę zmieniają życie ;)

sobota, 21 września 2013

Mały sukces na tydzień przed startem ;)

Nie przypominam sobie, żebym podczas spektakularnej gleby w trakcie piątkowego wybiegania, przywaliła głową w coś… w każdym bądź razie chyba coś się w tej głowie odblokowało! Bo jak inaczej wytłumaczyć dzisiejszy sukces?
Tydzień temu biegłam 20 km i było fatalnie… bo i nastawienie było fatalne! A dziś od rana zaczęłam czuć to znane mi podniecenie na myśl o maratonie. Motyle w brzuchu i adrenalina podziałały i poniosły mnie na wyżyny moich możliwości! :)
W planach była kolejna dwudziestka. Podeszłam do niej na luzie… tzw. trening na zaliczenie, modląc się by jednak nie było tak źle, jak tydzień temu… nie było ;)
Pierwszy moment, kiedy spojrzałam na licznik:
7 km – 28 minut i pierwsza myśl… niemożliwe! Coś się popsuło… zdecydowanie… przecież biegnę na pełnym luzie. Ruszam dalej – zaczęłam jednak „obserwować” moje tempo… no niby było luźne. Oddech spokojny, nogi sunęły jedna za drugą, a jednak jakoś tak żwawiej niż zwykle.
10 km – 44 minuty i kolejna myśl: w życiu nie zrobiłam takiego czasu! Moja oficjalna życiówka na 10 km to 57 minut, a tu taki wynik z kosmosu… biegnę dalej nie zwalniając. Nawet chyba lekko przyspieszyłam uskrzydlona wynikiem :D
Kolejna myśl: Trenerzy będą ze mnie dumni! Ich praca przyniosła solidne efekty :) no i to, że jakoś znoszą moje marudzenie zostaje chyba wynagrodzone w takich momentach :)
Cisnę dalej. Gęba się cieszy, uszy trzęsą z radości i nieśmiało wciąż przyspieszam ;) A co mi tam! Jest dobrze, paliwa w baku jest full :D Aż się prosi, by docisnąć gazu :D
15 km – energii dalej jest mnóstwo, ale łydka się coś zaczyna stawiać… Napięta, jak struna gubi rytm i ewidentnie zaczyna się buntować… próbuje ją olać. Kto by się przejmował łydką w obliczu takich prędkości na trasie! No, ale łyda uparta bardziej niż ja… skutecznie mnie hamowała… zagłuszałam ból muzyką i biegłam dalej. Już trochę wolniej, ale wciąż równym tempem :)
Wynik końcowy: 19.35 km w czasie 1h37min. Taki malutki sukcesik, a tyle daje radości :D Gdyby nie to, że biegłam z GPS’em nie uwierzyłabym w ten wynik… znowu bym gadała, że gdzieś zgubiłam kilometr, albo że zegar się popsuł.. no ale nie chce być inaczej! Licznik pokazuje i czas uwierzyć w swoje możliwości… Mam nadzieję, że utrzymam taką prędkość na maratonie… to już za tydzień!!!

Nie mogę się już doczekać :D

czwartek, 19 września 2013

Jeb z rana na kolana

Zasada nr 1: nie wychodź na trening bez soczewek... ;)

Zwłaszcza rano, gdy oczy są jeszcze przymknięte i raczej marzą o tym by dalej spać, niż biegać i obserwować trasę... czy jakiś chodnik dziś się nie skrzywił, a może jakaś płyta zadarła nosa przez noc i postanowiła przeszkodzić mi w bieganiu  :D

No i znalazł sie kawałek chodnika, który koniecznie musiał wychylić się przed szereg... nie mógł leżeć na tym samym poziomie, co reszta... bo po co?! Każdy chce się wyróżniać... nawet taki zwykły szary chodnik. O przepraszam... pewnie już nie taki zwykły, skoro odbiega od całej reszty krzywych chodników :)

Efekty?

Łokieć obtłuczony, nadgarstek też obity i dupa zbita! :P

I to tak na dzień dobry... a miała być plaża, słońce :) (śniło mi się, że biegałam po plaży)


A tu JEB! Się obudziłam  lądowanie wcale nie było miękkie... ;)

wtorek, 17 września 2013

Na tapczanie siedzi leń...


Leń - taki mały troll, wręcz niezauważalny gołym okiem... za to silny, jak cholera...  a do tego fałszywy i wredny. Szepcze to do ucha, by zostać w łóżku...niczym wyrafinowany kochanek. Bo tu ciepło, nie wieje i na głowę nie pada... wygodnie i przyjemnie :) Mruczy więc dalej do ucha i otula rozgrzaną kołdrą... a tobie oczy robią się coraz cięższe, sen bardziej błogi...:)

Ile masz w sobie siły, by wyrzucić trolla z łóżka? Potraktować go z buta i mimo niesprzyjających warunków wyjść na trening?

Kolejny punkt dla mnie  :D


A Ty? Pokonałeś już dziś trolla? ;)

niedziela, 15 września 2013

Z bieganiem, jak z kobietą... różnie bywa!

Z bieganiem jest różnie...jak z kobiecymi nastrojami - raz lepiej, raz gorzej. Nie raz jest tak, że mamy wrażenie spadku formy, a w efekcie trening wychodzi dobry. Czasami wydaje się, że biegniemy świetnie, a jak spojrzymy na wynik końcowy, to ręce opadają... 
Warto podejść do treningu, jak do przyjemności... nieważne jaki mamy wynik... ważne, że dobrze się czujemy.

Ja czułam się dziś fatalnie... męczyłam się i miałam ochotę rzucać butami w ludzi. Na szczęście były obok mnie osoby, których obecność hamowała mnie przed tym czynem...Natalia i Adam :) nie hamowali za to prędkości ;) tempo było, jak na mnie dość mocne, ale nie chciałam się poddać. Do tego pogawędka w trakcie, która wymusza dodatkowe pokłady energii...w pewnym momencie przestałam z nimi rozmawiać :P hehe Adam biega w ultramaratonach i moja forma nie dorasta do pięt jego formy. Natalia również w formie (choć twierdzi, że nie) i to dość mocnej dotrzymywała tempa Adamowi całkiem sprawnie :) Ja starałam się dotrzymać ich tempo, mimo że miałam możliwość zwolnienia ich prędkości... celowo nie zwalniałam i walczyłam ze sobą w ciszy, podczas gdy Adam z Natalią wesoło sobie dyskutowali i żartowali, conajmniej jakby wyszli na luźny spacer ;) Są naprawdę dobrzy! 
Po pierwszych 10 km miałam dość... chciałam położyć się na ziemi i jak małe sfochowane dziecko zacząć krzyczeć wymahując przy tym demonstarcyjnie rękami i nogami... chwile odsapnęłam i ruszyliśmy dalej. Niby słabszym tempem, które za chwilę wyrównało się do poprzedniego, czyli mocniejszego (albo aż tak się męczyłam, że wydawało się mocniejsze :P) Było mi tak źle, że w pewnym momencie nie odróżniałam lekkich kropel deszczu od mrowienia... na szczęście zostałam uświadomiona, że to jednak tylko lekki deszczyk...a miałam wrażenie, że ktoś uprawia na mnie akupunkturę i rzuca mi w twarz szpilkami... DRAMAT! Minęło 15 km i czas podjąć decyzję...kończymy czy lecimy dalej? 

Hmm... trener na dziś zalecił 20 km, ale jak mam to przebiec z takim samopoczuciem? Rozpoczęła się walka... w efekcie której ruszyłam dalej z Natalią. Adam pobiegł już sam w swoją stronę, a my z Natalią w swoją. Ostatnie 5 km chciałam zrobić świńskim truchtem...udało się! Nie do końca 5, ale...całość wyniosła 18,5 km

Jak patrzę teraz na statystyki tempa podczas całej trasy, to myślę sobie, że nie było najgorzej... w takim sensie, że naprawdę było mocne, a ja jednak JAKOŚ wytrwałam :) 
Gdyby nie Adam i Natalia - pewnie nie odważyłabym się na takie tempo! Za to Wam dziękuję!!!! :) 



P.S. 
Przy okazji testowałam dziś skarpety kompresyjne firmy Nessi :) relacja wkrótce!

piątek, 13 września 2013

Jak mocne są wasze wymówki, by nie iść na trening? Polecam reportaż o Ani :) po jego lekturze napewno zmienicie podejście do swojego lenistwa :)

REPORTAŻ
Uwielbiam ten moment treningu, w którym wyłączam się... głowa przestaje myśleć, oddech sam zaczyna pracować, a nogi biegną same, jak w transie :)

Bo podobno bieganie zaczyna się w momencie, kiedy zapominamy o tym, że biegniemy  :)


12 km  I'm lovin it! :)

czwartek, 12 września 2013

Niesamowite jest to, ilu fantastycznych ludzi można poznać dzięki bieganiu  
Wzajemna mobilizacja w dążeniu do celu rodzi kolejne pomysły, a co za tym idzie - kolejne sukcesy i spełnione marzenia  

Kolejny cel - maraton w Rotterdam  

Mam nadzieję, że się uda 

Póki co, odliczanie do najbliżeszego maratonu... 17 dni!

Już przebieram nogami... ;)


niedziela, 8 września 2013

Drużyna Szpiku

Kolejna porcja wywiadów :) Tym razem dotarłam do drużyny, którą miałam okazję poznać od środka startując z nimi w ubiegłorocznym maratonie w Poznaniu :) są naprawdę wspaniali! :)

Zapraszam do lektury: DRUŻYNA SZPIKU

czwartek, 5 września 2013

Osiedlowe porachunki ;)

Jakieś 3 lata temu, w sumie to nawet dokładnie o tej porze! Prawie :P bo dziś mamy 5 września, a zdarzenie, o którym chcę napisać miało miejsce 3 września :P (cóż za wyczucie czasu :P)
W każdym bądź razie nie zanudzając Was szczegółami…tamtego pięknego, słonecznego dnia, będąc na spacerze z moim pieskiem zostałam zaatakowana przez innego psa. Dokładniej to mój pies został zaatakowany, a ja stając w jego obronie nieźle oberwałam… Jak się okazało – pies latał bezpańsko, bo został zapomniany… i to w jaki sposób! Właścicielka zabrała psa na zakupy i przywiązała go smyczą do barierki sklepu, po czym wychodząc, ewidentnie o nim zapomniała! Ktoś go odczepił, ja miałam pecha, że nie ten czas i miejsce, do szło do szarpaniny między psami, trochę i ja zostałam poszarpana…pomijam, że ludzie widzący sytuacje nawet nie zareagowali tylko stali tempo, jak cielaki :/ Ogarnęłam sytuację. W domu opatrzenie ran. Okazuje się, że z psem trzeba jechać do kliniki, zatem telefon do brata – „zawieź!”. W między czasie z okna obserwowałam kundla, który przez kogoś został ponownie przywiązany do barierki sklepu. I nagle pod sklep podjeżdża samochód…wysiada młody chłopaczek i zabiera psa. Spisałam numery rejestracji i czekam dalej na brata.
Przyjechał, coś tam pokrzykuje na mnie nie wiedzieć czemu…Dopiero w aucie zauważył, jak wyglądam ja… i moja ręka. Obraliśmy więc kierunek: najpierw pies i klinika weterynaryjna, później ja na izbę przyjęć (obdukcja, zastrzyki…pies jeszcze nieznany więc i na tężec i na wściekliznę). W tym całym zamieszaniu zapomniałam powiedzieć bratu, że spisałam numery auta… pada pytanie: a jakie to było auto? Yyyy….takie małe… granatowe ;) ;) ;) No dobra… jedziemy na policję, tam sprawdzili numery, pojechali tego samego dnia do właścicieli. Okazało się, że się przyznali, ze taka sytuacja była, że psa zapomnieli, bo żonę głowa rozbolała…i no tak wyszło… paranoja jakaś. Idąc jeszcze większym skrótem, padło hasło, żeby się DOGADAĆ. Dogadać to rozumiem, że porozmawiać na spokojnie, wyjaśnić sytuację i wspólnie rozwiązać problem…a nie cwaniakować, że ja jako gówniara nie będę mu warunków stawiać i on dostał mandat, przyznał się i dla niego sprawa jest załatwiona… Sprawa ciągnęła się z rok, bo cwaniactwo, jak się okazało sąsiadów z osiedla, nie znało granic. Utrudniali i komplikowali sprawy na wszelkie sposoby. Skoro dostałam na izbie szczepionki to logiczne, że sprawa idzie do sanepidu. Pies został zamknięty na obserwację i musiałam dostarczyć papiery od właścicieli, żeby wykazać, że jest zdrowy… generalnie jeden wielki sajgon, mnóstwo papierologii, robienie na złość i pokazywanie, że NIE BO NIE! A że Ania to uparty osioł i mimo że miałam dość sprawy to się zawzięłam i pokazałam im gdzie raki zimują… Od początku byli na przegranej pozycji, stąd Sąd zadecydował, że mają przystać na moje warunki. Bez dwóch zdań… sprawa wygrana J jeszcze próbowali robić na złość, kombinować, ale z moim pełnomocnikiem była krótka piłka. Tak więc ze spuszczonymi łbami omijają mnie teraz szerokim łukiem na osiedlu, a jak już spotkają w twarz to zawsze coś palną chamskiego. Buractwo :)



Ale po co Wam o tym piszę? Bo wyszłam dziś na trening… i na ostatnim odcinku (1,5km) widzę przed sobą biegacza. No to mi zaraz się włącza lampeczka i zaczynam się ścigać :) Oceniam sytuację… jest ode mnie jakieś 500 metrów dalej, ale biegnie równym tempem, wcale nie wolnym. Przyspieszyłam lekko żeby móc go wyprzedzić. Byłam bez soczewek wiec z daleka nie umiałam ocenić kim jest biegacz. Nim się do niego zbliżyłam traktowałam to jak czystą i zabawną rywalizację. Ale…jak zobaczyłam z bliska z kim mam do czynienia… rywalizacja przestała być zabawą! To był właściciel psa – Burak Cwaniakowaty :) Czując, że ktoś za nim biegnie odruchowo odwrócił się zauważając MNIE! Przyspieszył, a ja za nim… Dobiegając do końca trasy i wbiegając tym samym na osiedle wyprzedziłam go dość mocno i zostawiłam w tyle. Mało się nie skichałam przy tym, ale to nieważne! On tego nie widział. Za to ja widziałam jego minę… kolejną już minę w wersji przegranego. Była bezcenna :) Wróciłam do domu dumna jak paw i hehe no cóż mogę powiedzieć...

Taka sytuacja… :)

wtorek, 3 września 2013

Nessi - test skarpet :)

Zastanawialiście się kiedyś nad tym w jakich skarpetach biegać? Prawda jest taka, że nie każdy w ogóle bierze pod uwagę wybór skarpet technicznych. Niesłusznie! Bo źle dobrane – potrafią uprzykrzyć bieg i zamienić go w katorgę. Możesz mieć formę ponad normę, buty z najwyższej półki…a i tak nie pobiegniesz na wymarzoną życiówkę. Dlaczego? Bo Skarpety są równie ważne, jak i buty! Nie zapominajmy o tak istotnych szczegółach! Osobiście nie wyobrażam sobie startować w „zwykłych” skarpetach. Może i rozmiar jest dopasowany… ale w trakcie biegu nasze stopy ciągle są w ruchu. Jak się okazuje -  skarpetka także. Biegnie razem z nami i gdzieś po drodze się przesuwa, zbacza z toru i nie trzyma się stopy tak, jak powinna. I tu zaczyna się kłopot. Na zawodach nie ma czasu na zatrzymywanie się i poprawianie jej. W związku z tym narażamy się na obtarcia, pęcherze, a nawet odparzenia. I jak dalej biec w takim stanie? Koszmar… Dlatego zachęcam tych, którzy jeszcze nie spróbowali, by zakupić skarpety techniczne. Na rynku jest coraz więcej propozycji i jest w czym wybierać. Ceny też są różne. I tu zaczyna się dylemat… jakie wybrać?

Obecnie testuję skarpety firmy Nessi, które moje stopy od razu pokochały! Nie tylko za kolorystykę, która jest dla mnie istotna. W końcu jestem kobietą… nie żebym dobierała skarpetki pod kolor ubioru, ale jakiś zmysł estetyki istnieć musi ;) Przede wszystkim są idealnie dopasowane. Z czym zawsze miałam kłopot. Mam wąską stopę i mimo że rozmiar na długość był ok, to zawsze coś nie pasowało na szerokość… te skarpety są tak skonstruowane, że ani na milimetr nie odstają. Są jak druga skóra.
85% - Poliamid        
10% - Elastan                    
5% - Gumitex
Skład mówi sam za siebie. Podczas biegu skarpety oplatały moją stopę tak skutecznie, że nie odczułam żadnego dyskomfortu. Są idealnie wyprofilowane, a śródstopie optymalnie ściągnięte, co nie pozwalało na obkręcanie się materiału. Ich  elastyczność to chyba największa zaleta. Szwy przy palcach da się wyczuć, ale nie przeszkadzały mi jakoś specjalnie. Są miękkie, więc nie drażniły skóry. I co najważniejsze? Mimo dużej elastyczności nie uciskają za mocno. To też jest ważne, ponieważ  w momencie mocniejszego ucisku hamujemy przepływ krwi. W efekcie tego narażamy się na szkody. Kolejnym plusem jest materiał pozwalający na swobodne oddychanie skóry. Noga się nie poci, a po treningu skarpeta jest wciąż sucha.
Sami więc widzicie, jak ważny jest odpowiedni wybór skarpet. Dla kogoś kto biega systematycznie i wciąż podnosi sobie poprzeczkę powinien być to świadomy wybór.

Zachęcam do przetestowania tych skarpet, bo są naprawdę dobre, a przy tym cena jest przystępna, bo tylko 14 zł! Firma stawia na jakość i wygodę sportowców, a przy tym dba o niebanalną kolorystykę. Mimo pochmurnego i szarego dnia moje oczy się cieszą. Stopy także ;)

http://www.nessi-sport.pl/kolekcje/kolekcja-foot-line/

poniedziałek, 2 września 2013

Mimo że pogoda dziś szaro-bura, moje niebo wyglądało dziś właśnie tak. Chmury się rozstąpiły i pojawił się uśmiech :) tak mało wystarczy do szczęścia…
Nadwyrężona pachwina po katorżniku nie pozwalała mi biegać… czułam się z tym fatalnie, bo za chwilę maraton – główny cel na ten rok, a ja stoję w miejscu i nie mogę ruszyć. Katorżnik miał być fajną zabawą w tak zwanym między czasie (i był!!!), ale nie przewidziałam tego typu obrażeń. Niektórych rzeczy nie da się przewidzieć. Zdarza mi się, że pewne rzeczy mi się śnią i sny te spełniają się (jestem cholerną czarownicą), ale tego niestety w najśmielszych snach nie przewidziałam :P

W każdym bądź razie, grzecznie słuchałam fachowców i stosowałam się do zaleceń. Przy okazji zamęczałam Was moimi lamentami, bo szlag mnie trafiał, że nie mogę ruszyć dalej z treningami.
Jeszcze wczoraj rano wiało dramatem... dziś z wiatrem pędziłam przed siebie, jak pies spuszczony ze smyczy. Gęba mi się cieszyła i niedowierzałam! Nie ma bólu…jako takiego… 8,5 km w tempie dość swobodnym aczkolwiek zdecydowanym. Coś tam się tliło jeszcze w pachwinie, ale to już nie było to, co jeszcze kilka dni temu mnie hamowało… moim nogom było tak dobrze, że nie chciały się zatrzymać. Płuca po takiej przerwie delikatnie się zasapały, ale nogi nie dały im odetchnąć :D
Fantastyczne uczucie! Teraz mogę ruszyć z kopyta… i mam nadzieję, że tym razem nic mnie już nie zatrzyma :)

27 dni… :) :) :)

niedziela, 1 września 2013

Trening z Intersportem

Nieważny jest wiek, nieważna płeć...ważne są chęci i motywacja! Biegać może każdy i to jest w tym najpiękniejsze :) Na dzisiejszym treningu miałam zaszczyt powitać przeurocze rodzeństwo - Jasia (8lat) i Monikę (4 lata), których energia roznosiła już od samego początku :) Mama miała nie lada zadanie - dotrzymać im kroku! I dzielnie dotrzymywała :) Ciocia Ania jest BARDZO DUMNA!!!! Reszta ekipy też sobie poradziła. Ze 2,5 km wyszło - mniej, więcej - w postaci marszo-biegu. Magda, Karolina, Pani Ela i Tomasz - dzięki za obecność i mam nadzieję, że widzimy się na następnym treningu :)

Jaś chce się przygotować do mini katorżnika. W związku z tym dziś biegał po polach, gdzie błota było pod dostatkiem :D NA koniec nagroda - plac zabaw. Zasłużyli w 100%! :)