Ostatni raz, kiedy byłam w
Częstochowie, na Jasnej Górze, to była klasa maturalna. Trochę lat minęło. Nie
pamiętałam więc czy to teren płaski, czy może już lekko pagórkowaty… no i nie
upewniając się, ani nikogo nie pytając, pojechałam! A co mi tam :D Już po
drodze zbliżając się do celu nie spodobały mi się zauważone wzgórki, górki i
inne pagórki :/ Ale stanęłam na starcie wraz z 960 innymi biegaczami i jak
tylko zegar wybił godzinę 14 wszyscy ruszyliśmy przed siebie. No i na dzień
dobry deszcz i nie małe zdziwienie! Olbrzymi podbieg w stronę Jasnej Góry… No w
końcu, jak sama nazwa podpowiada – GÓRA! Do tego Jasna… DUPA DUPA
DUPA!!!!!!!!!! Ostatnio nie trenowałam żadnych podbiegów – powinna być kara! No,
ale biegnę pod tą górę sapiąc już jak stary cap licząc, że za chwilę pojawi się
równie mocny zbieg. I nie myliłam się! :D z tym, że za chwilę był jeszcze
gorszy podbieg… JASNA DUPA!!!!!! I w końcu prosta droga, jakże rzadka podczas całej
trasy! I Odrobinę słońca :) Generalnie cała trasa to: podbieg, zbieg, podbieg,
prosta, podbieg, zbieg, a może znowu podbieg? Czasem znowu prosta, czasem
słońce, czasem deszcz – nudno nie było. W każdym bądź razie tak sobie biegnę i
myślę, że w sumie to nie jest źle! Tempo mam dobre, czasem udaje mi się kogoś
wyprzedzić… no i tak zaczęłam łykać kolejne osoby wyznaczając sobie cele typu „teraz
mijamy tą panią, a później tego pana po lewej”. Nie było źle. I nagle patrzę, a
pierwsza pętla już za mną! Na 5km spotkałam się z Kenijczykiem, tyle że on już
kończył 10 km! A za nim kolejny…JASNA DUPA! Jak oni galopują! Kątem oka
zerknęłam na zegar i nie do wiary! 28 minut! Na szybko obliczyłam, że jeśli
utrzymam tempo to ewidentnie lecę na życiówkę! 56 minut… dla mnie wynik
rewelacyjny! W ostatnim sezonie mój oficjalny wynik na 10 km to 1h 04 min
(wiem, nie ma się czym chwalić!) No, ale teraz była szansa na poprawę! No to
lecę prawie, jak na skrzydłach :D choć przede mną wizja kolejnych chamskich
podbiegów… moja wewnętrzna motywacja ciągle mi krzyczała do ucha „jedziesz
mała, jedziesz!!!!!” Aż dotarłam ponownie do odcinka, przy którym znajdowały
się kebaby, gofry, lody, naleśniki i inne wyjątkowo śmierdzące „potrawy”. Jak
mnie irytował ten smród! I jeszcze jakiś dziad z fajurą w gębie… mój żołądek
zaczął robić takie fikołki, że aż zginało mnie w pół. JASNA DUPA!!!! A niechby się
udławili tymi kebabami i fajurami… fuuujjj! Bałam się, że mój numer startowy
przyda się i będę dzwonić na 112 bo już lekko blado mi było… Starałam się
przyspieszyć, by szybciej ominąć te smrody, ale z każdym szybszym krokiem
żołądek podchodził do gardła… „Mała! Dasz radę! Nie takie rzeczy ostatnio Cię
spotykały!!!” Ostatnie 3 km – próbuję przyspieszyć, aż do ostatniej prostej w
stronę mety… zawsze na widok mety uaktywniało mi się ADHD i biegłaaaaam na
300%! A tu próbuję przyspieszyć i nie umiem… Żołądek już prawie wyszedł
gardłem, ale docieram do mety z czasem brutto 58minut 01 sekunda (czas netto –
oficjalny: 57 minut 44 sekundy) JASNA DUPA!!! Wykręciłam życiówkę urywając aż 7
minut!!!!! Mówi się, że jak na mecie potrafisz przyspieszyć, to znaczy, że na
trasie nie dałeś z siebie wszystkiego. Ja dałam z siebie naprawdę wszystko! I
jestem przeszczęśliwa :) Sezon uważam za rozpoczęty :)
Bosko ;-) gratulujemy ;-)
OdpowiedzUsuńdziękuje :)
OdpowiedzUsuń