środa, 1 maja 2013

Krapkowice :)


Krapkowice zaliczone :) Pogoda dopisała, humory także – uśmiałam się jak nigdy, a to za sprawą świetnej ekipy, której dowcip nie opuszczał zarówno przed startem, jak i po. To już mój trzeci sezon startowy, w związku z tym większość twarzy już się kojarzy i zna. Pojawiło się wiele nowych uczestników – co fajniejsze – znajomych! I z całego serca gratuluję im debiutu! Daliście z siebie wszystko! I medal jest w pełni zasłużony. Też chciałam dać z siebie wszystko. W sumie to nawet dałam! Biegłam najlepiej, jak umiałam, czas utrzymałam w okolicach ostatniej życiówki… jednak przestało to być ważne! I nie chodzi o to, że przestało bawić mnie bieganie, bo bawi mnie cały czas i jaram się każdą uciętą minutą :D Ale dzisiejszy bieg całkowicie mnie zaskoczył i to kilkakrotnie. No ale od początku:
Na bieg zabrałam się z Kubą. Wyruszyliśmy wcześniej, mimo moich protestów, że przecież wolne, wyspać się można! A tu po 8 już jechać trzeba… a jeszcze pieska na spacer wyprowadzić, śniadanie, kawa… Ale jak się chce, to się potrafi :D Spięłam poślady i wyrobiłam się na czas. Swoje autko odstawiłam pod blokiem Kuby i pojechaliśmy jego autem… Dojechaliśmy, ogarnęliśmy biuro zawodów, przywitaliśmy się ze znajomymi, wypiliśmy kolejną kawkę…zaglądamy do pakietów startowych, jakże wyjątkowo ubogich… paczka chusteczek i papieru toaletowego – czteropak! Czepiam się? Może troszkę :P atmosfera się rozkręca, jest coraz weselej… ale czas zacząć rozgrzewkę! No to lecimy :) i tak rozgrzewamy się i rozglądamy… i nigdzie nie było żadnego Kenijczyka, Etiopczyka bądź jakiegokolwiek mistrza-strusia-pędziwiatra! Może za zimno było, a może nie zdążyli dobiec na start z Kenii? W każdym bądź razie było bez nich jakoś tak zwyczajnie… przynajmniej ja to odczułam. No ale nie ma się co roztrząsać nad tematem. Trzeba stanąć na start i biec! Z mistrzami czy bez – bieg odbył się punktualnie o godzinie 11. No to biegniemy zadowoleni, że słońca nie ma, że rześko. Pogoda marzenie. Organizatorzy jednak doświadczeni przykrymi sytuacjami z zeszłego roku chcieli pokazać, że uczą się na błędach. Otóż w poprzedniej edycji biegu panowały tropikalne upały, podczas których ludzie padali jak muchy i karetki co chwilę musiały reanimować nieprzytomnych i odwodnionych biegaczy. Nie zapewniono wtedy dodatkowego nawodnienia. Było tylko jedno stanowisko z wodą na 5 km i ani jednej kurtyny wodnej! Za to w tym roku pomimo pogody jaką mamy za oknem stanowisk z wodą było sporo, a do tego nawet kurtyna wodna się pojawiła. Każdy ją zresztą starannie omijał… Fajnie, że organizatorzy wyciągnęli wnioski, ale nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu… Do tego jakieś problemy z zapisem oficjalnych wyników…
Nie jestem z natury marudą, no ale takich wpadek można się spodziewać po organizatorach, którzy dopiero debiutują, a nie od wyjadaczy, rozkręcających bieg od 31 lat :)
Ale ja też, jak się okazało, nie popisałam się profesjonalizmem :P Dziś przekonałam się, że na jakość biegu ma wpływ nie tylko przygotowanie, pogoda, czy nastawienie i atmosfera całej imprezy. Nie wzięłam pod uwagę reakcji na pojawienie się pewnej postaci na trasie, którą wspominam z mieszanymi uczuciami. Euforia biegacza nie pozwoliła mi dopuścić do myśli takiej sytuacji, z którą w efekcie musiałam stanąć twarzą w twarz. Już na pierwszych kilometrach zauważyłam JEGO uśmiech. Wkomponowany w tłum kibiców. Ale ten uśmiech nie zauważył mnie! Tak mi się wydawało… Pobiegłam dalej, ale już z lekkim chaosem w głowie. Poszperałam w mp3, zmieniłam muzykę na większy hebel żeby zagłuszyć myśli. Nic to nie dało… bo biegnę sobie dalej mając przed oczami TEN uśmiech i zastanawiam się, jak to możliwe, że nie przewidziałam takiej opcji! Biegnę i w pewnym momencie gwałtownie zatrzymując się obracam się do tyłu. Widzę JEGO! Na rowerze jedzie za mną i krzyczy: Biegnij!!! No to biegnę! Bezmyślnie, jak zahipnotyzowana… Zaczęliśmy rozmawiać przez co straciłam trochę energii, ale chyba nie mam mu tego za złe :) No i tak się sunęliśmy po trasie – ja biegiem, ON rowerem. Przeszło mi przez myśl, żeby mu władować w szprychy jakąś niespodziankę. Tak za całokształt, za wszystko co zrobił. Ale… z tym jednym uśmiechem wszystko poszło w niepamięć. W międzyczasie nawet nie zauważyłam, że rozładowała mi się mp3 :P ON musiał zjechać z trasy, a ja dalej biec. Tym razem już sama, bez muzyki, z wielkim chaosem w głowie, ale za to i ogromna ulgą na sercu. Jakoś poszło! Dobiegłam do końca, choć na kilometr przed końcem pojawił się jakiś troll, który wszystkich wprowadzał w błąd. Ja też dałam się nabrać. Dopingował chłopaczyna każdego i pytam go o czas. Krzyczy, że jest 11.53! Czyli lecę na kolejną życiówkę, mimo że zawaliłam bieg rozmową… ucieszyłam się i przyspieszyłam ile się dało! 800 metrów do końca – nie ma dopingu. 500 metrów do końca – mijam biednego żula, który wybełkotał coś na kształt „gratulacje” :P no i jest meta! I co? Gówno! Nie było żadnych 53 minut! Troll odjął każdemu ze 3-4 minuty. Niby na plus, bo każdy słysząc czas spinał się i biegł szybciej. Ale na mecie było rozczarowanie… :/ Na szczęście szybko puszczone w niepamięć. Przyszedł czas świętowania. Ania w tej całej euforii i lekkim zamieszaniu postanowiła napić się piwka. Jeszcze podkręcam Kubę – kierowcę, że ja mogę się napić, a on nie :P że co najwyżej mogę dać mu powąchać kufel :D nabijam się jak zołza, a dopiero w drodze do domu przypomniałam sobie, że moje auto dalej stoi pod blokiem Kuby! Zwyczajnie zapomniałam, że jestem kierowcą! A jakoś przecież muszę wrócić… wolałam nie ryzykować :D tym bardziej, że zmęczenie zwiększyło ilość procentów w piwie… no cóż… mój sierotyzm nie zna granic i objawia się w każdej postaci :D Kubuś musiał odwieźć zakręconą Anię ekstra pod sam dom, a autko stoi i tęskni gdzieś samotnie na jakimś obcym parkingu :P
Podsumowując: Bieg zaliczanym do udanych i wyjątkowo roześmianych. Kolejny medal do kolekcji i kolejna koszulka do spania :D 

2 komentarze: