Krapkowice zaliczone :) Pogoda
dopisała, humory także – uśmiałam się jak nigdy, a to za sprawą świetnej ekipy,
której dowcip nie opuszczał zarówno przed startem, jak i po. To już mój trzeci
sezon startowy, w związku z tym większość twarzy już się kojarzy i zna. Pojawiło
się wiele nowych uczestników – co fajniejsze – znajomych! I z całego serca gratuluję
im debiutu! Daliście z siebie wszystko! I medal jest w pełni zasłużony. Też chciałam
dać z siebie wszystko. W sumie to nawet dałam! Biegłam najlepiej, jak umiałam,
czas utrzymałam w okolicach ostatniej życiówki… jednak przestało to być ważne! I
nie chodzi o to, że przestało bawić mnie bieganie, bo bawi mnie cały czas i
jaram się każdą uciętą minutą :D Ale dzisiejszy bieg całkowicie mnie zaskoczył
i to kilkakrotnie. No ale od początku:
Na bieg zabrałam się z Kubą.
Wyruszyliśmy wcześniej, mimo moich protestów, że przecież wolne, wyspać się
można! A tu po 8 już jechać trzeba… a jeszcze pieska na spacer wyprowadzić,
śniadanie, kawa… Ale jak się chce, to się potrafi :D Spięłam poślady i
wyrobiłam się na czas. Swoje autko odstawiłam pod blokiem Kuby i pojechaliśmy jego
autem… Dojechaliśmy, ogarnęliśmy biuro zawodów, przywitaliśmy się ze znajomymi,
wypiliśmy kolejną kawkę…zaglądamy do pakietów startowych, jakże wyjątkowo ubogich…
paczka chusteczek i papieru toaletowego – czteropak! Czepiam się? Może troszkę
:P atmosfera się rozkręca, jest coraz weselej… ale czas zacząć rozgrzewkę! No
to lecimy :) i tak rozgrzewamy się i rozglądamy… i nigdzie nie było żadnego
Kenijczyka, Etiopczyka bądź jakiegokolwiek mistrza-strusia-pędziwiatra! Może za
zimno było, a może nie zdążyli dobiec na start z Kenii? W każdym bądź razie
było bez nich jakoś tak zwyczajnie… przynajmniej ja to odczułam. No ale nie ma
się co roztrząsać nad tematem. Trzeba stanąć na start i biec! Z mistrzami czy
bez – bieg odbył się punktualnie o godzinie 11. No to biegniemy zadowoleni, że
słońca nie ma, że rześko. Pogoda marzenie. Organizatorzy jednak doświadczeni
przykrymi sytuacjami z zeszłego roku chcieli pokazać, że uczą się na błędach.
Otóż w poprzedniej edycji biegu panowały tropikalne upały, podczas których
ludzie padali jak muchy i karetki co chwilę musiały reanimować nieprzytomnych i
odwodnionych biegaczy. Nie zapewniono wtedy dodatkowego nawodnienia. Było tylko
jedno stanowisko z wodą na 5 km i ani jednej kurtyny wodnej! Za to w tym roku
pomimo pogody jaką mamy za oknem stanowisk z wodą było sporo, a do tego nawet
kurtyna wodna się pojawiła. Każdy ją zresztą starannie omijał… Fajnie, że
organizatorzy wyciągnęli wnioski, ale nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu… Do
tego jakieś problemy z zapisem oficjalnych wyników…
Nie jestem z natury marudą, no
ale takich wpadek można się spodziewać po organizatorach, którzy dopiero
debiutują, a nie od wyjadaczy, rozkręcających bieg od 31 lat :)
Ale ja też, jak się okazało, nie popisałam
się profesjonalizmem :P Dziś przekonałam się, że na jakość biegu ma wpływ nie
tylko przygotowanie, pogoda, czy nastawienie i atmosfera całej imprezy. Nie
wzięłam pod uwagę reakcji na pojawienie się pewnej postaci na trasie, którą
wspominam z mieszanymi uczuciami. Euforia biegacza nie pozwoliła mi dopuścić do
myśli takiej sytuacji, z którą w efekcie musiałam stanąć twarzą w twarz. Już na
pierwszych kilometrach zauważyłam JEGO uśmiech. Wkomponowany w tłum kibiców. Ale
ten uśmiech nie zauważył mnie! Tak mi się wydawało… Pobiegłam dalej, ale już z
lekkim chaosem w głowie. Poszperałam w mp3, zmieniłam muzykę na większy hebel
żeby zagłuszyć myśli. Nic to nie dało… bo biegnę sobie dalej mając przed oczami
TEN uśmiech i zastanawiam się, jak to możliwe, że nie przewidziałam takiej
opcji! Biegnę i w pewnym momencie gwałtownie zatrzymując się obracam się do
tyłu. Widzę JEGO! Na rowerze jedzie za mną i krzyczy: Biegnij!!! No to biegnę!
Bezmyślnie, jak zahipnotyzowana… Zaczęliśmy rozmawiać przez co straciłam trochę
energii, ale chyba nie mam mu tego za złe :) No i tak się sunęliśmy po trasie –
ja biegiem, ON rowerem. Przeszło mi przez myśl, żeby mu władować w szprychy
jakąś niespodziankę. Tak za całokształt, za wszystko co zrobił. Ale… z tym
jednym uśmiechem wszystko poszło w niepamięć. W międzyczasie nawet nie
zauważyłam, że rozładowała mi się mp3 :P ON musiał zjechać z trasy, a ja dalej biec.
Tym razem już sama, bez muzyki, z wielkim chaosem w głowie, ale za to i ogromna
ulgą na sercu. Jakoś poszło! Dobiegłam do końca, choć na kilometr przed końcem
pojawił się jakiś troll, który wszystkich wprowadzał w błąd. Ja też dałam się
nabrać. Dopingował chłopaczyna każdego i pytam go o czas. Krzyczy, że jest
11.53! Czyli lecę na kolejną życiówkę, mimo że zawaliłam bieg rozmową… ucieszyłam
się i przyspieszyłam ile się dało! 800 metrów do końca – nie ma dopingu. 500
metrów do końca – mijam biednego żula, który wybełkotał coś na kształt „gratulacje”
:P no i jest meta! I co? Gówno! Nie było żadnych 53 minut! Troll odjął każdemu
ze 3-4 minuty. Niby na plus, bo każdy słysząc czas spinał się i biegł szybciej.
Ale na mecie było rozczarowanie… :/ Na szczęście szybko puszczone w niepamięć.
Przyszedł czas świętowania. Ania w tej całej euforii i lekkim zamieszaniu
postanowiła napić się piwka. Jeszcze podkręcam Kubę – kierowcę, że ja mogę się
napić, a on nie :P że co najwyżej mogę dać mu powąchać kufel :D nabijam się jak
zołza, a dopiero w drodze do domu przypomniałam sobie, że moje auto dalej stoi
pod blokiem Kuby! Zwyczajnie zapomniałam, że jestem kierowcą! A jakoś przecież
muszę wrócić… wolałam nie ryzykować :D tym bardziej, że zmęczenie zwiększyło
ilość procentów w piwie… no cóż… mój sierotyzm nie zna granic i objawia się w
każdej postaci :D Kubuś musiał odwieźć zakręconą Anię ekstra pod sam dom, a
autko stoi i tęskni gdzieś samotnie na jakimś obcym parkingu :P
Podsumowując: Bieg zaliczanym do
udanych i wyjątkowo roześmianych. Kolejny medal do kolekcji i kolejna koszulka
do spania :D
Gratulacje :D
OdpowiedzUsuńdziękuję :D
OdpowiedzUsuń