poniedziałek, 21 października 2013

IV Cross Góry św. Anny z "oświadczynami" w tle ;)

IV Cross Góry św. Anny – IV miejsce w kategorii K20 ze skręconą kostką i „oświadczynami” w tle ;)
Tak w skrócie można opisać mój bieg, jaki miał miejsce 19 października. Piękny bieg! Trasa prowadziła przez Park Krajobrazowy, gdzie jesień ma wyjątkowy urok. Prawdziwa, złota, pełna słońca, jak z obrazka. Dla takich widoków warto było się pomęczyć.
Cross ten należy do trudnych biegów. Głównie ze względu na rodzaj podłoża i stopień jego nachylenia. Długie podbiegi, strome zbiegi - momentami bardzo niebezpieczne,  schody – równie strome, co wysokie, kamieniste ścieżki przykryte złotym dywanem liści, które były prawdziwym wyzwaniem dla stawów. Cały dystans to około 15-16 km. Dlaczego około? Ponieważ teren nie pozwolił na dokładniejszy pomiar trasy. Organizator podał w opisie biegu 15 km. Przy czym wyraźnie zaznaczył, iż pomiar ten nie jest w 100% wiarygodny. Sama biegłam z gps-em i wyszło mi dokładnie 16,14 km. To jednak był najmniej istotny element. Nie budziło to u nikogo żadnych pretensji. Zresztą w przypadku biegów przełajowych, to chyba normalna sytuacja.
Wystartowaliśmy w samo południe. Równocześnie z biegiem odbył się także cross Nordic Walking. Idealna opcja dla pasjonatów pięknych terenów, ale nie mogących bądź zwyczajnie nie lubiących biegać. W pieszym crossie wystartowało 16 osób. W samym biegu natomiast wystartowało ponad 300 osób, z czego do mety dotarło 214.
Do pokonania były 3 jednakowe pętle. Było to bardzo dobre rozwiązanie. Pierwsze okrążenie pobiegłam rozpoznawczo. Wolałam poznać teren, by później wiedzieć, gdzie nadrabiać czas, a gdzie oszczędzać siły. Nie było to jednak łatwe. Otóż… na dzień dobry przywitał nas podbieg… kilkanaście schodków. Tuż za nimi kolejny kilometrowy podbieg. Takiego ognia w nogach dawno nie czułam! Przy minimalnej prędkości uda paliły tak mocno, że miałam obawy czy wytrwam do końca. Skoro były 3 okrążenia, to znaczy, że ten diabelski podbieg musiałam zaliczyć jeszcze 2 razy. „Spuchnę… i odpadnę” – tyle było w temacie na tamtejszą chwilę. Wypatrywałam oznaczenia pierwszego kilometra, gdzie rzekomo podbieg miał łagodnieć. Ufff… złagodniał, ale tylko na chwilę ;) Za zakrętem czaił się stromy zbieg, z którego wychodziliśmy w końcu na prostą. Tak naprawdę mało było momentów, gdzie można było rozwinąć prędkość i swobodnie biec. Nawet na płaskich odcinkach trzeba było uważać. Na całym dystansie, oprócz walki z kilometrami, była walka z nierównym terenem. Stawy były dość mocno zaangażowane w pracę nad stabilizacją. Ciężko jednak było ważyć każdy krok i nierzadko dochodziło do wykręcenia stawów skokowych i kolanowych. Zwłaszcza na niektórych zbiegach, gdzie hamowanie było dość trudne. Nawet gdy chciałam zwolnić, grawitacja ciągnęła w dół, by za chwilę zmęczyć kolejnym, aczkolwiek ostatnim podbiegiem okrążenia. Za to jakim solidnym! Z mnóstwem schodów, które wysysały z energii i prowadziły do kolejnych, rozpoczynających następne okrążenie z następnym, kilometrowym, przeklętym podbiegiem ;)
Po zaznajomieniu się z terenem drugie okrążenie mam wrażenie, że było łatwiejsze. Wiedziałam już co mnie czeka. Tam, gdzie się dało – przyspieszałam. Udało mi się dogonić kolegę, z którym trzymaliśmy w miarę równe tempo. To był jedyny sposób na mobilizowanie się. Tego typu biegi nie mają niestety dopingu w postaci kibiców. Jedynie w punkcie start/meta można było liczyć na delikatny doping. Była to więc samotna walka biegaczy z pięknym krajobrazem i zdradliwym terenem. 
Przez całe drugie okrążenie na zbiegach wyprzedzał mnie pewien starszy pan. Za to ja jego wyprzedzałam na podbiegach. Za każdym razem. Podobnie minął mi czas na trzecim okrążeniu. Wzajemne wyprzedzanie się i kontrolowanie prędkości na odpowiednich odcinkach. Aż do 13 km, który okazał się bardzo pechowy. Przy stromym zbiegu, gdzie tempo napędzone grawitacją nie chciało się zmniejszać – źle stanęłam i wykręciłam kostkę. Ból był tak ogromny, że wywołał niekontrolowany krzyk i łzy. Za chwilę dobiegł do mnie kolega. Chciał mi pomóc dojść do mety. 13 km! Ale byłam zła… nie umiałam ruszyć nogą. Z doświadczenia wiedziałam jednak, że muszę odczekać, aż minie ostry ból i pomału rozruszać staw. Nie pierwszy raz tak się wykręciłam ;) Pogoniłam kolegę, żeby nie tracił czasu i biegł dalej. Za chwilę mija mnie starszy pan, który również proponuje pomoc. Jego także przeganiam słowami „spoko, jeszcze zaraz pana wyprzedzę!”
Pomalutku ruszyłam do przodu. Stopniowo rozkręcałam prędkość, choć bardzo ostrożnie. Za chwilę jednak zapomniałam o bólu i faktycznie zaczęłam doganiać starszego pana. Kiedy go wyprzedzałam na ostatnim podbiegu usłyszałam:
- A jednak wyprzedzamy?
- Obiecałam, to wyprzedzam. Nie rzucam słów na wiatr!
- Jest pani dzielna! Zostanie pani moją córką?
- Jasne! To będzie dla mnie zaszczyt ;)

I tak o to przyjęłam „oświadczyny” od nowego taty ;) Dogoniłam i kolegę, by razem pokonać ostatnie schody... A nad nimi piękne słońce, które oświetlało drogę do mety. Trochę miałam wrażenie, jakbym biegła do światełka na końcu drogi… to były schody do nieba! Na samym szczycie schodów stał pan, który poganiał, by nie iść tylko biec. Błagałam go o litość, że ja już.. a on dalej pokrzykuje „biegiem! Ale już!” Na co ja znowu błagalnie piszczałam „że ja już…” i ostatkiem sił dotarłam do mety :)
Na mecie, jak przystało na grzeczną córcię… poczekałam na pana „tatę”, by mu pogratulować. Tym samym zostałam znów zapytana „czy zostaniesz moją córką?” W objęciach już się śmiałam, że oczywiście, że zostanę :) Poznałam nową „mamę” i dalszą „rodzinę” po czym udałam się do karetki po pomoc. Staw skokowy został opatrzony i tym sposobem odegrałam się na „Ance” – zdradliwej górce, która dała mi popalić już 2 lata temu ;) Teraz również pokazała mi, co z niej za sztuka. Nie powiedziałam jednak jeszcze ostatniego słowa… Ja tam jeszcze wrócę! ;)



Wam również polecam, ponieważ mimo ciężkiej trasy, widoki rekompensują męki. Dlatego… mam nadzieję, że za rok zasilicie listę startową i osobiście przekonacie się o urokach tego miejsca ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz