IV Cross Góry św. Anny – IV
miejsce w kategorii K20 ze skręconą kostką i „oświadczynami” w tle ;)
Tak w skrócie można opisać mój bieg,
jaki miał miejsce 19 października. Piękny bieg! Trasa prowadziła przez Park
Krajobrazowy, gdzie jesień ma wyjątkowy urok. Prawdziwa, złota, pełna słońca,
jak z obrazka. Dla takich widoków warto było się pomęczyć.
Cross ten należy do trudnych
biegów. Głównie ze względu na rodzaj podłoża i stopień jego nachylenia. Długie
podbiegi, strome zbiegi - momentami bardzo niebezpieczne, schody – równie strome, co wysokie, kamieniste
ścieżki przykryte złotym dywanem liści, które były prawdziwym wyzwaniem dla
stawów. Cały dystans to około 15-16 km. Dlaczego około? Ponieważ teren nie
pozwolił na dokładniejszy pomiar trasy. Organizator podał w opisie biegu 15 km.
Przy czym wyraźnie zaznaczył, iż pomiar ten nie jest w 100% wiarygodny. Sama
biegłam z gps-em i wyszło mi dokładnie 16,14 km. To jednak był najmniej istotny
element. Nie budziło to u nikogo żadnych pretensji. Zresztą w przypadku biegów
przełajowych, to chyba normalna sytuacja.
Wystartowaliśmy w samo południe. Równocześnie
z biegiem odbył się także cross Nordic Walking. Idealna opcja dla pasjonatów
pięknych terenów, ale nie mogących bądź zwyczajnie nie lubiących biegać. W
pieszym crossie wystartowało 16 osób. W samym biegu natomiast wystartowało
ponad 300 osób, z czego do mety dotarło 214.
Do pokonania były 3 jednakowe
pętle. Było to bardzo dobre rozwiązanie. Pierwsze okrążenie pobiegłam
rozpoznawczo. Wolałam poznać teren, by później wiedzieć, gdzie nadrabiać czas,
a gdzie oszczędzać siły. Nie było to jednak łatwe. Otóż… na dzień dobry
przywitał nas podbieg… kilkanaście schodków. Tuż za nimi kolejny kilometrowy
podbieg. Takiego ognia w nogach dawno nie czułam! Przy minimalnej prędkości uda
paliły tak mocno, że miałam obawy czy wytrwam do końca. Skoro były 3 okrążenia,
to znaczy, że ten diabelski podbieg musiałam zaliczyć jeszcze 2 razy. „Spuchnę…
i odpadnę” – tyle było w temacie na tamtejszą chwilę. Wypatrywałam oznaczenia
pierwszego kilometra, gdzie rzekomo podbieg miał łagodnieć. Ufff… złagodniał,
ale tylko na chwilę ;) Za zakrętem czaił się stromy zbieg, z którego
wychodziliśmy w końcu na prostą. Tak naprawdę mało było momentów, gdzie można
było rozwinąć prędkość i swobodnie biec. Nawet na płaskich odcinkach trzeba
było uważać. Na całym dystansie, oprócz walki z kilometrami, była walka z
nierównym terenem. Stawy były dość mocno zaangażowane w pracę nad stabilizacją.
Ciężko jednak było ważyć każdy krok i nierzadko dochodziło do wykręcenia stawów
skokowych i kolanowych. Zwłaszcza na niektórych zbiegach, gdzie hamowanie było
dość trudne. Nawet gdy chciałam zwolnić, grawitacja ciągnęła w dół, by za
chwilę zmęczyć kolejnym, aczkolwiek ostatnim podbiegiem okrążenia. Za to jakim
solidnym! Z mnóstwem schodów, które wysysały z energii i prowadziły do
kolejnych, rozpoczynających następne okrążenie z następnym, kilometrowym,
przeklętym podbiegiem ;)
Po zaznajomieniu się z terenem
drugie okrążenie mam wrażenie, że było łatwiejsze. Wiedziałam już co mnie
czeka. Tam, gdzie się dało – przyspieszałam. Udało mi się dogonić kolegę, z
którym trzymaliśmy w miarę równe tempo. To był jedyny sposób na mobilizowanie
się. Tego typu biegi nie mają niestety dopingu w postaci kibiców. Jedynie w
punkcie start/meta można było liczyć na delikatny doping. Była to więc samotna
walka biegaczy z pięknym krajobrazem i zdradliwym terenem.
Przez całe drugie okrążenie na
zbiegach wyprzedzał mnie pewien starszy pan. Za to ja jego wyprzedzałam na
podbiegach. Za każdym razem. Podobnie minął mi czas na trzecim okrążeniu.
Wzajemne wyprzedzanie się i kontrolowanie prędkości na odpowiednich odcinkach.
Aż do 13 km, który okazał się bardzo pechowy. Przy stromym zbiegu, gdzie tempo
napędzone grawitacją nie chciało się zmniejszać – źle stanęłam i wykręciłam
kostkę. Ból był tak ogromny, że wywołał niekontrolowany krzyk i łzy. Za chwilę
dobiegł do mnie kolega. Chciał mi pomóc dojść do mety. 13 km! Ale byłam zła…
nie umiałam ruszyć nogą. Z doświadczenia wiedziałam jednak, że muszę odczekać,
aż minie ostry ból i pomału rozruszać staw. Nie pierwszy raz tak się wykręciłam
;) Pogoniłam kolegę, żeby nie tracił czasu i biegł dalej. Za chwilę mija mnie
starszy pan, który również proponuje pomoc. Jego także przeganiam słowami
„spoko, jeszcze zaraz pana wyprzedzę!”
Pomalutku ruszyłam do przodu.
Stopniowo rozkręcałam prędkość, choć bardzo ostrożnie. Za chwilę jednak
zapomniałam o bólu i faktycznie zaczęłam doganiać starszego pana. Kiedy go
wyprzedzałam na ostatnim podbiegu usłyszałam:
- A jednak wyprzedzamy?
- Obiecałam, to wyprzedzam. Nie
rzucam słów na wiatr!
- Jest pani dzielna! Zostanie
pani moją córką?
- Jasne! To będzie dla mnie
zaszczyt ;)
I tak o to przyjęłam
„oświadczyny” od nowego taty ;) Dogoniłam i kolegę, by razem pokonać ostatnie
schody... A nad nimi piękne słońce, które oświetlało drogę do mety. Trochę
miałam wrażenie, jakbym biegła do światełka na końcu drogi… to były schody do
nieba! Na samym szczycie schodów stał pan, który poganiał, by nie iść tylko
biec. Błagałam go o litość, że ja już.. a on dalej pokrzykuje „biegiem! Ale
już!” Na co ja znowu błagalnie piszczałam „że ja już…” i ostatkiem sił dotarłam
do mety :)
Na mecie, jak przystało na
grzeczną córcię… poczekałam na pana „tatę”, by mu pogratulować. Tym samym
zostałam znów zapytana „czy zostaniesz moją córką?” W objęciach już się
śmiałam, że oczywiście, że zostanę :) Poznałam nową „mamę” i dalszą „rodzinę”
po czym udałam się do karetki po pomoc. Staw skokowy został opatrzony i tym
sposobem odegrałam się na „Ance” – zdradliwej górce, która dała mi popalić już
2 lata temu ;) Teraz również pokazała mi, co z niej za sztuka. Nie powiedziałam
jednak jeszcze ostatniego słowa… Ja tam jeszcze wrócę! ;)
Wam również polecam, ponieważ
mimo ciężkiej trasy, widoki rekompensują męki. Dlatego… mam nadzieję, że za rok
zasilicie listę startową i osobiście przekonacie się o urokach tego miejsca ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz