Mój trener chciał mnie dziś zabić…
nastawiałam się psychicznie do dzisiejszego treningu, odkąd się o nim
dowiedziałam. No więc rano grzecznie wstaję, wciągam banana, zakładam buty i
wychodzę. No i coś już od razu jest nie tak. Tak na dzień dobry. Łydki spięte
niczym najeżony kocur na widok psa… kolano też jakoś dziwnie zblokowane, nie
chciało biec. Moje nogi dobrze wiedziały co się święci! Mimo że głowa jeszcze
wędrowała po krainie snów, one już strajkowały i buntowały się. Żeby je jakoś
udobruchać zaczęłam od delikatnego truchtu. I w tym momencie pojawia się Wilku
na rowerze. Ustaliliśmy, że zmierzamy w tą samą stronę. Tyle, że on do pracy, a
ja…nie-zwyczajnie pobiegać. Już zakiełkowała w głowie myśl, że miło będzie mieć
kompana, który będzie trzymał tempo, ale niestety… Wilku miał tempo wyliczone,
by dotrzeć do pracy. I nie było ono nawet przybliżone do mojego ;) Szybko się
pożegnaliśmy i ruszyliśmy dalej przed siebie. No i co… biegnę z tymi spiętymi
łydkami, zblokowanym kolanem i czuję się jak słoń w składzie porcelany! Na samą
myśl co mnie czeka za 5 km, łydki spinały się coraz mocniej. Pokonałam te 5 km
luźnym tempem po czym zrobiłam małą przerwę na rozciąganie. Dopieściłam łydeczki,
by nie jęczały zbyt mocno i ruszyłam dalej… co nie znaczy, że wciąż tak samo. O
nie! Tempo zdecydowanie mordercze. Zmierzyłam się z prędkością 5:00/km przez
cały 1 km drogi. Po jakichś 200-300 metrach poczułam, że moje łydki się
rozluźniają i zaczynają współpracować. Chyba im się spodobało :) Pędziłam, aż
słuchawki z uszu wypadały… chyba muszę sprawić sobie inne – niewypadające :P Pierwszy
kilometr w tempie za mną. Było ciężko, ale wytrwałam. Następny kilometr luźniejszy
na odpoczynek, by za chwilę zmierzyć się z kolejnym w tempie. Drugi km był
chyba cięższy. W jego połowie potrzebowałam dosłownie paru sekund na złapanie
oddechu i leciałam dalej nie mogąc się doczekać końca… jakoś dotrwałam i
zauważyłam, że kolejny km w ramach odpoczynku już mi się dłużył. Chciałam znów
biec szybciej. A raczej moje nogi chciały. Doczekały się i tego momentu, który
okazał się najgorszym. Energii już zdecydowanie mniej, ale jednak jeszcze coś w
baku zostało. Tempo utrzymałam. Ale podczas trzeciego przyspieszenia chciałam
rzucić butami o krawężnik i iść do domu. Miałam dość. Zwalniałam, po czym
unosiłam się ambicją, dając sobie tym samym policzek w twarz i na nowo
przyspieszałam. Tych policzków było kilka. Chyba poskutkowało, bo już nie
chciałam rzucać butami i zaczęłam wyznaczać sobie cele do końca trasy. Do
drzewa, do słupka i jeszcze do tego pana na rowerze, aż do świateł gdzie mogłam
chwilę odpocząć. Nie za długo, ale oddech udało się złapać. 3 km w morderczym tempie
zaliczone. A co na to moje nogi? Skaczą z radości! :D 1:0 dla mnie! Słabości zostały pokonane. I DID
IT! I jestem z siebie dumna :)
W sumie wyszło 11 km w czasie 1h
03min :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz