czwartek, 25 lipca 2013

Morderstwo z uśmiechem na twarzy ;)

Mój trener chciał mnie dziś zabić… nastawiałam się psychicznie do dzisiejszego treningu, odkąd się o nim dowiedziałam. No więc rano grzecznie wstaję, wciągam banana, zakładam buty i wychodzę. No i coś już od razu jest nie tak. Tak na dzień dobry. Łydki spięte niczym najeżony kocur na widok psa… kolano też jakoś dziwnie zblokowane, nie chciało biec. Moje nogi dobrze wiedziały co się święci! Mimo że głowa jeszcze wędrowała po krainie snów, one już strajkowały i buntowały się. Żeby je jakoś udobruchać zaczęłam od delikatnego truchtu. I w tym momencie pojawia się Wilku na rowerze. Ustaliliśmy, że zmierzamy w tą samą stronę. Tyle, że on do pracy, a ja…nie-zwyczajnie pobiegać. Już zakiełkowała w głowie myśl, że miło będzie mieć kompana, który będzie trzymał tempo, ale niestety… Wilku miał tempo wyliczone, by dotrzeć do pracy. I nie było ono nawet przybliżone do mojego ;) Szybko się pożegnaliśmy i ruszyliśmy dalej przed siebie. No i co… biegnę z tymi spiętymi łydkami, zblokowanym kolanem i czuję się jak słoń w składzie porcelany! Na samą myśl co mnie czeka za 5 km, łydki spinały się coraz mocniej. Pokonałam te 5 km luźnym tempem po czym zrobiłam małą przerwę na rozciąganie. Dopieściłam łydeczki, by nie jęczały zbyt mocno i ruszyłam dalej… co nie znaczy, że wciąż tak samo. O nie! Tempo zdecydowanie mordercze. Zmierzyłam się z prędkością 5:00/km przez cały 1 km drogi. Po jakichś 200-300 metrach poczułam, że moje łydki się rozluźniają i zaczynają współpracować. Chyba im się spodobało :) Pędziłam, aż słuchawki z uszu wypadały… chyba muszę sprawić sobie inne – niewypadające :P Pierwszy kilometr w tempie za mną. Było ciężko, ale wytrwałam. Następny kilometr luźniejszy na odpoczynek, by za chwilę zmierzyć się z kolejnym w tempie. Drugi km był chyba cięższy. W jego połowie potrzebowałam dosłownie paru sekund na złapanie oddechu i leciałam dalej nie mogąc się doczekać końca… jakoś dotrwałam i zauważyłam, że kolejny km w ramach odpoczynku już mi się dłużył. Chciałam znów biec szybciej. A raczej moje nogi chciały. Doczekały się i tego momentu, który okazał się najgorszym. Energii już zdecydowanie mniej, ale jednak jeszcze coś w baku zostało. Tempo utrzymałam. Ale podczas trzeciego przyspieszenia chciałam rzucić butami o krawężnik i iść do domu. Miałam dość. Zwalniałam, po czym unosiłam się ambicją, dając sobie tym samym policzek w twarz i na nowo przyspieszałam. Tych policzków było kilka. Chyba poskutkowało, bo już nie chciałam rzucać butami i zaczęłam wyznaczać sobie cele do końca trasy. Do drzewa, do słupka i jeszcze do tego pana na rowerze, aż do świateł gdzie mogłam chwilę odpocząć. Nie za długo, ale oddech udało się złapać. 3 km w morderczym tempie zaliczone. A co na to moje nogi? Skaczą z radości! :D  1:0 dla mnie! Słabości zostały pokonane. I DID IT! I jestem z siebie dumna :)

W sumie wyszło 11 km w czasie 1h 03min :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz