Mimo że pogoda dziś szaro-bura,
moje niebo wyglądało dziś właśnie tak. Chmury się rozstąpiły i pojawił się uśmiech
:) tak mało wystarczy do szczęścia…
Nadwyrężona pachwina po
katorżniku nie pozwalała mi biegać… czułam się z tym fatalnie, bo za chwilę
maraton – główny cel na ten rok, a ja stoję w miejscu i nie mogę ruszyć.
Katorżnik miał być fajną zabawą w tak zwanym między czasie (i był!!!), ale nie
przewidziałam tego typu obrażeń. Niektórych rzeczy nie da się przewidzieć.
Zdarza mi się, że pewne rzeczy mi się śnią i sny te spełniają się (jestem
cholerną czarownicą), ale tego niestety w najśmielszych snach nie przewidziałam
:P
W każdym bądź razie, grzecznie
słuchałam fachowców i stosowałam się do zaleceń. Przy okazji zamęczałam Was
moimi lamentami, bo szlag mnie trafiał, że nie mogę ruszyć dalej z treningami.
Jeszcze wczoraj rano wiało
dramatem... dziś z wiatrem pędziłam przed siebie, jak pies spuszczony ze smyczy.
Gęba mi się cieszyła i niedowierzałam! Nie ma bólu…jako takiego… 8,5 km w
tempie dość swobodnym aczkolwiek zdecydowanym. Coś tam się tliło jeszcze w
pachwinie, ale to już nie było to, co jeszcze kilka dni temu mnie hamowało…
moim nogom było tak dobrze, że nie chciały się zatrzymać. Płuca po takiej
przerwie delikatnie się zasapały, ale nogi nie dały im odetchnąć :D
Fantastyczne uczucie! Teraz mogę
ruszyć z kopyta… i mam nadzieję, że tym razem nic mnie już nie zatrzyma :)
27 dni… :) :) :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz