poniedziałek, 30 września 2013

35. MARATON WARSZAWSKI - relacja ;)

Krew, pot, łzy – tak mogę nazwać moje przygotowania do maratonu… 

Było wszystko, w różnych ilościach. Za to sam bieg wypadł lekko i przyjemnie. O ile można tak określić pokonywanie 42 km… Nie na darmo mówi się, że im więcej wycierpisz na treningach, tym lepiej wypadniesz na starcie. Ja się pod tym podpisuje… Klęłam na czym świat stoi, w myślach rzucałam butami w przechodniów ze złości, ryłam nosem o asfalt i gryzłam trawę. Trener się naśmiewał, że zostanę żoną Hadesa, że zalegnę ze zmęczenia pod mostem i skonam… ;) Nie udało mu się! Ha! Byłam twardsza :)

Przed startem.

Trochę sprawy się posypały. Na dzień przed godziną zero. Koleżanka się pochorowała i nie mogła ze mną jechać. Trzeba było na szybko załatwić jakiś transport, zmienić nocleg i ogarnąć jeszcze pakowanie, gotowanie i stres, który już zaczynał się ujawniać. Jak widać nie ma rzeczy niemożliwych :D

Dzień wyjazdu.

Ledwo wyjechaliśmy, a już trzeba było nawracać… na dzień dobry wypadek, świeżynka – trasa zablokowana. Szukamy na szybko objazdu i ruszamy dalej. Z wesołym nastawieniem omawiamy oczywiście tematy biegowe. Znajomi, z którymi udało mi się zabrać do Warszawy też zmierzali na bieg. Roześmiani dojechaliśmy na miejsce mijając po drodze przekomiczne sytuacje. Choćby korowód weselny, który bardziej przypominał korowód pogrzebowy :P Koreańczycy, albo Japończycy na czeskich rejestracjach suną się w korku (już nigdy nie będę narzekać na korki w moim mieście!) z wieńcem na masce… czeski film! :D Dzwoni Przemek (Redaktor Naczelny):

- gdzie jesteś?
- właśnie wjechałam do Warszawy, zostało mi jakieś 6 km do hostelu
- a to za jakąś godzinę dotrzesz…
- jak to za godzinę??????? 6km?

To już biegiem bym szybciej dotarła… ;) No ale suniemy się dalej! Docieramy na miejsce. Melduję się w hostelu i ruszamy na Stadion Narodowy, żeby odebrać pakiety startowe. Na miejscu czeka na mnie Przemek (Naczelny) z Magdą i Gosią (Redaktor Prowadząca) – która bardzo sprawnie pomagała mi się poruszać po nieznanej mi dżungli zwanej Warszawą ;) za co bardzo Ci Gosiu dziękuję!
W drodze na stadion okazało się, że tu nawet przez skrzyżowanie przechodzi się 10 minut :P hehe nie dziwię się, że wszyscy tu wszędzie gnają, spieszą się… jakbym miała tak dużo czasu tracić na przedostanie się gdziekolwiek, to też bym tak gnała :D

Pakiety odebrane. Przy okazji zaliczyliśmy wykład z psychologii sportu i technik trenowania. Zdecydowanie ten pierwszy wykład przypadł nam do gustu, a i porady od Pana Wojciecha – psychologa sportowego – wzięliśmy sobie do serca i… oczywiście przetestowaliśmy, co zaowocowało świetnymi efektami!

Po wykładach czas na spotkanie z trenerem, czyli PASTA PARTY!!! Ogromna dawka energii, makaronu, świetnego humoru i pozytywnych ludzi zajawkowiczów, którzy czują pasję całą swoją osobą. Przy okazji ostatnie wskazówki od trenera. Technika biegu omówiona… plan był taki: biec do przodu!!! Aż do mety ;)

Po spotkaniu czas na sen. Powrót do hostelu, w którym poznałam kilku świetnych ludzi. Mało tego, w tym samym czasie i w tym samym hotelu był mój fizjoterapeuta. Nie żebym go woziła ze sobą na zawody :P Całkowity przypadek. Tak więc… niedziela 7 rano – budzę Pawła i zaspany Paweł przychodzi wspomóc przed biegiem. Oklejamy łydki tejpami i ruszam! Zwarta i gotowa :)
Redakcja Trening Biegacza spotyka się na starcie. Zaczynamy rozgrzewkę. Krótka przebieżka na rozgrzanie (rano było tylko 5 stopni!) i rozciąganie. Joga przed Stadionem Narodowym? Czemu nie?! Hehe z wypiętymi tyłkami w pozycji pies głową w dół rozciągamy z Przemkiem łydki. Dopieszczamy każdy mięsień, który ma nas poprowadzić na trasie.

START

Ustawiam się w mojej strefie czasowej. Choć nie do końca. Według zaleceń psychologa sportu… ustawiam się o 2 strefy czasowe dalej niż powinnam. Dlaczego? Żeby nie być wyprzedzaną przez wszystkich. Sprawdziło się! Było bosko. To ja wszystkim pokazywałam swoje plecy ;)
Ruszyliśmy… ale przy linii startu jest zator – do linii docieram po 15 minutach… i zaczynam dopiero biec. Spokojnie, wręcz żółwim tempem. Sunę się w tłumie nie dając się ponieść emocjom. Podeszłam do tego dość rozważnie. Zbyt szybki start jest gwarancją szybkiej klęski.

Pierwszy 5 km - jest dobrze ;) już się troszkę rozgrzałam, bo na Wisłostradzie troszkę mnie wywiało… rozgrzana zaczynam nabierać rozpędu. Hamując się sama w myślach, by nie przyspieszać za bardzo. Nogi jednak same wyprzedzały wszystkich. Bałam się, że to się zemści na mnie w późniejszym etapie biegu…

10 km – wyprzedzam grupę z peacmaker’em na czas 4h:40min. Czuję się świetnie, ale wciąż się w myślach hamuję swoje tempo. Na marne, bo nogi biegły swoje i dalej wyprzedzały. Jednostajnym tempem po kolei zostawiałam wszystkich w tyle. ¼ za mną. Od tego momentu zaczęłam obierać cel. Dobiec do kolejnego 5. km – dlaczego? Bo pani na matematyce uczyła, że powyżej 5 zaokrąglamy liczbę do 10 i tak szybciej mi leciały te mijane kilometry ;)
W między czasie, nie wiem, który to był kilometr, ale na pewno było to w Łazienkach… wyskoczył do nas LIS! Nie Pan Tomasz, który również uwielbia maratony. Ale taki dziki, parchaty, wychudzony i jakby trochę wypłowiały. Miał ewidentnie wściekły wzrok… tylu biegaczy… jak śmiali mu przeszkadzać w niedzielnym odpoczynku! Wolałam jednak zejść mu z drogi… źle mu z oczu patrzyło :/

15 km – uda zaczynają być zmęczone… cholera – zły znak… ale kto by się tym przejmował? Utrzymuję stałe tempo, jak w transie. Wyprzedzam kolejne osoby. W międzyczasie poszukiwałam tablic na poboczach. Adidas poustawiał na całej trasie tablice z hasłami motywacyjnymi, które dopingowały wszystkich. Ludzie również dopingowali, na całej trasie! Spisali się na medal. Oczywiście główny motywator to hasło „Jesteś Zwycięzcą!!!” Nie mogło być inaczej ;)

20 km – wciąż jest dobrze, energii mnóstwo, uda się uspokoiły… za chwilę połowa będzie za mną. Wciąż wyprzedzam wszystkich i wciąż uspakajam siebie w myślach, by stopować prędkość. W tym momencie byłam przekonana, że jak nie zwolnię, to spuchnę i polegnę. Nogi nie słuchały i biegły dalej.

25 km – mijam kolejnego peacmeker’a prowadzącego na czas 4:30. Hmm… wyprzedziłam 2 strefy czasowe i wciąż czuję się dobrze.  Większa połowa za mną!

30 km – mówi się, że dopiero tu zaczyna się maraton. To moment, w którym pojawia się „ściana”. Na wykładzie z psychologii poinformowano nas, jak ominąć ścianę. Ominęłam ją i ja ;) i to całkiem sprawnie! Miałam jednak na uwadze, by dalej uważać… Z doświadczenia wiedziałam, że kryzys może przyjść w każdej chwili, niespodziewanie. Szybka ocena sytuacji: łydki zaczynają się napinać, lędźwie już się dobija… nie przejmuję się tym. Lecę dalej. Czas zacząć zabawę!!!!

35 km – wciąż jest świetnie i wciąż wszystkich wyprzedzam ;) Ursynów – piona dla nich! Tu doping był chyba największy! Nogi niosły same :D

37 km – zaczynają mnie boleć paznokcie u stóp. To gorsze od bólu w kręgosłupie i w kolanach… one też się odezwały. Prowadząc swój cichy monolog, podliczam dolegliwości. Zliczając je wciąż wyprzedzam ludzi. Zaczęła się rozmowa z kolanami i mała prośba, by przestały marudzić. Posłuchały, ale tylko na chwilę.

38 km – zaczyna się malutki kryzys. Kolana rozpoczęły pikietę i nastał bunt. Wiedziałam, że nie mogę się zatrzymać, bo wtedy nie ruszę już… biegłam więc dalej nie zwalniając i mimo bólu w dalszym ciągu wyprzedzając wszystkich.

39 km – wciąż wyprzedzam. Większość osób już szło, więc nie było to trudne. Też miałam ochotę przejść do marszu. Ale z drugiej strony, po co?? Tak niewiele zostało!

40 km – Jest coraz lepiej. Kolana hamują skutecznie, ale jeszcze skuteczniej ja rozkręcam je tułowiem. Tu ponownie stosuje technikę Chi Running. Korpus ciągnie moje nogi. Choć ciągnie to złe określenie… wiezie je bo prędkość była coraz większa.

41 km – ostatnia prosta. W oddali widać już Stadion. Przyspieszam.

42 km – Jestem już na Stadionie… odpalam ostatnie rezerwy energii i dosłownie frunę na metę!!! Ostatnie metry… czuję, że zaraz wyrzucę z siebie całą treść żołądkową… W głowie tysiące emocji… Cały stadion krzyczy i dopinguje. Spiker krzyczy moje nazwisko i przekraczam linię mety… JESTEM ZWYCIEZCĄ!!! Naprawdę wzruszający moment… łzy same leciały ;)

Cel został osiągnięty ;) Czas poprawiony grubo o ponad godzinę. Tak, jak zakładał plan treningowy: 4:32:09

Ani na sekundę nie zatrzymałam się, by odpocząć. Szczerze mówiąc… nie czułam się zmęczona pod względem energetycznym. Byłam bardzo dobrze przygotowana do takiego wysiłku. Tylko ciało się buntowało i bolało. Ale ból to nasz przyjaciel. A przyjaciół nie odrzuca się w potrzebie… trzeba biec razem ;) Przy takim kilometrażu to normalne, że coś boli. Nie ma innej opcji. Aczkolwiek zastanawiam się nad sensem słów:

Jeżeli czujesz zmęczenie na 16 km – masz przesrane
Jeżeli czujesz zmęczenie na 32 km – jest to normalne
Jeżeli nie czujesz zmęczenia na 42 km – jesteś nienormalny!

Jestem nienormalna?? Hahahaha :) nie przeszkadza mi to :) Po co być normalnym ;) 
Po wszystkim czas na zwycięskie piwo z redakcją ;) Wszyscy na nie zasłużyli. Bez dwóch zdań! I wszystkim serdecznie gratuluję!!!!

W drodze na umówione piwko i pizzę ;) idąc dumnie z medalem na szyi, lekko utykając, bo jednak ciało dostało w kość… spotkałam Beatę Sadowską. Sama biega maratony i widząc mnie z medalem wymieniłyśmy się szerokimi uśmiechami. W tym uśmiechu było wszystko. Wielkie gratulacje i zrozumienie dokonanego czynu :) 

Dziękuję wszystkim za wsparcie!!! A największe podziękowania należą się trenerom. Odwaliliście kawał dobrej roboty!!!!
Już przebieram nogami, by biec dalej :D W planie kolejne starty :) Ale póki co – regeneracja :)
Tu na pomoc przychodzi fizjoterapeuta, którego polecam z całego serca: REVIT-FIZJOTERAPIA

1 komentarz: