Krew, pot, łzy – tak mogę nazwać
moje przygotowania do maratonu…
Było wszystko, w różnych ilościach. Za to sam bieg
wypadł lekko i przyjemnie. O ile można tak określić pokonywanie 42 km… Nie na
darmo mówi się, że im więcej wycierpisz na treningach, tym lepiej wypadniesz na
starcie. Ja się pod tym podpisuje… Klęłam na czym świat stoi, w myślach
rzucałam butami w przechodniów ze złości, ryłam nosem o asfalt i gryzłam trawę.
Trener się naśmiewał, że zostanę żoną Hadesa, że zalegnę ze zmęczenia pod
mostem i skonam… ;) Nie udało mu się! Ha! Byłam twardsza :)
Przed startem.
Trochę sprawy się posypały. Na
dzień przed godziną zero. Koleżanka się pochorowała i nie mogła ze mną jechać.
Trzeba było na szybko załatwić jakiś transport, zmienić nocleg i ogarnąć
jeszcze pakowanie, gotowanie i stres, który już zaczynał się ujawniać. Jak
widać nie ma rzeczy niemożliwych :D
Dzień wyjazdu.
Ledwo wyjechaliśmy, a już trzeba
było nawracać… na dzień dobry wypadek, świeżynka – trasa zablokowana. Szukamy
na szybko objazdu i ruszamy dalej. Z wesołym nastawieniem omawiamy oczywiście
tematy biegowe. Znajomi, z którymi udało mi się zabrać do Warszawy też
zmierzali na bieg. Roześmiani dojechaliśmy na miejsce mijając po drodze
przekomiczne sytuacje. Choćby korowód weselny, który bardziej przypominał
korowód pogrzebowy :P Koreańczycy, albo Japończycy na czeskich rejestracjach suną
się w korku (już nigdy nie będę narzekać na korki w moim mieście!) z wieńcem na
masce… czeski film! :D Dzwoni Przemek (Redaktor Naczelny):
- gdzie jesteś?
- właśnie wjechałam do Warszawy, zostało mi jakieś 6 km do hostelu
- a to za jakąś godzinę dotrzesz…
- jak to za godzinę??????? 6km?
To już biegiem bym szybciej
dotarła… ;) No ale suniemy się dalej! Docieramy na miejsce. Melduję się w hostelu
i ruszamy na Stadion Narodowy, żeby odebrać pakiety startowe. Na miejscu czeka
na mnie Przemek (Naczelny) z Magdą i Gosią (Redaktor Prowadząca) – która bardzo
sprawnie pomagała mi się poruszać po nieznanej mi dżungli zwanej Warszawą ;) za
co bardzo Ci Gosiu dziękuję!
W drodze na stadion okazało się,
że tu nawet przez skrzyżowanie przechodzi się 10 minut :P hehe nie dziwię się,
że wszyscy tu wszędzie gnają, spieszą się… jakbym miała tak dużo czasu tracić
na przedostanie się gdziekolwiek, to też bym tak gnała :D
Pakiety odebrane. Przy okazji
zaliczyliśmy wykład z psychologii sportu i technik trenowania. Zdecydowanie ten
pierwszy wykład przypadł nam do gustu, a i porady od Pana Wojciecha –
psychologa sportowego – wzięliśmy sobie do serca i… oczywiście
przetestowaliśmy, co zaowocowało świetnymi efektami!
Po wykładach czas na spotkanie z
trenerem, czyli PASTA PARTY!!! Ogromna dawka energii, makaronu, świetnego
humoru i pozytywnych ludzi zajawkowiczów, którzy czują pasję całą swoją osobą.
Przy okazji ostatnie wskazówki od trenera. Technika biegu omówiona… plan był
taki: biec do przodu!!! Aż do mety ;)
Po spotkaniu czas na sen. Powrót
do hostelu, w którym poznałam kilku świetnych ludzi. Mało tego, w tym samym
czasie i w tym samym hotelu był mój fizjoterapeuta. Nie żebym go woziła ze sobą
na zawody :P Całkowity przypadek. Tak więc… niedziela 7 rano – budzę Pawła i
zaspany Paweł przychodzi wspomóc przed biegiem. Oklejamy łydki tejpami i
ruszam! Zwarta i gotowa :)
Redakcja Trening Biegacza spotyka
się na starcie. Zaczynamy rozgrzewkę. Krótka przebieżka na rozgrzanie (rano
było tylko 5 stopni!) i rozciąganie. Joga przed Stadionem Narodowym? Czemu nie?!
Hehe z wypiętymi tyłkami w pozycji pies głową w dół rozciągamy z Przemkiem
łydki. Dopieszczamy każdy mięsień, który ma nas poprowadzić na trasie.
START
Ustawiam się w mojej strefie
czasowej. Choć nie do końca. Według zaleceń psychologa sportu… ustawiam się o 2
strefy czasowe dalej niż powinnam. Dlaczego? Żeby nie być wyprzedzaną przez
wszystkich. Sprawdziło się! Było bosko. To ja wszystkim pokazywałam swoje plecy
;)
Ruszyliśmy… ale przy linii startu
jest zator – do linii docieram po 15 minutach… i zaczynam dopiero biec.
Spokojnie, wręcz żółwim tempem. Sunę się w tłumie nie dając się ponieść
emocjom. Podeszłam do tego dość rozważnie. Zbyt szybki start jest gwarancją
szybkiej klęski.
Pierwszy 5 km - jest dobrze ;)
już się troszkę rozgrzałam, bo na Wisłostradzie troszkę mnie wywiało… rozgrzana
zaczynam nabierać rozpędu. Hamując się sama w myślach, by nie przyspieszać za bardzo.
Nogi jednak same wyprzedzały wszystkich. Bałam się, że to się zemści na mnie w późniejszym
etapie biegu…
10 km – wyprzedzam grupę z
peacmaker’em na czas 4h:40min. Czuję się świetnie, ale wciąż się w myślach
hamuję swoje tempo. Na marne, bo nogi biegły swoje i dalej wyprzedzały.
Jednostajnym tempem po kolei zostawiałam wszystkich w tyle. ¼ za mną. Od tego
momentu zaczęłam obierać cel. Dobiec do kolejnego 5. km – dlaczego? Bo pani na
matematyce uczyła, że powyżej 5 zaokrąglamy liczbę do 10 i tak szybciej mi
leciały te mijane kilometry ;)
W między czasie, nie wiem, który
to był kilometr, ale na pewno było to w Łazienkach… wyskoczył do nas LIS! Nie
Pan Tomasz, który również uwielbia maratony. Ale taki dziki, parchaty,
wychudzony i jakby trochę wypłowiały. Miał ewidentnie wściekły wzrok… tylu
biegaczy… jak śmiali mu przeszkadzać w niedzielnym odpoczynku! Wolałam jednak
zejść mu z drogi… źle mu z oczu patrzyło :/
15 km – uda zaczynają być
zmęczone… cholera – zły znak… ale kto by się tym przejmował? Utrzymuję stałe
tempo, jak w transie. Wyprzedzam kolejne osoby. W międzyczasie poszukiwałam tablic
na poboczach. Adidas poustawiał na całej trasie tablice z hasłami
motywacyjnymi, które dopingowały wszystkich. Ludzie również dopingowali, na
całej trasie! Spisali się na medal. Oczywiście główny motywator to hasło „Jesteś
Zwycięzcą!!!” Nie mogło być inaczej ;)
20 km – wciąż jest dobrze,
energii mnóstwo, uda się uspokoiły… za chwilę połowa będzie za mną. Wciąż
wyprzedzam wszystkich i wciąż uspakajam siebie w myślach, by stopować prędkość.
W tym momencie byłam przekonana, że jak nie zwolnię, to spuchnę i polegnę. Nogi
nie słuchały i biegły dalej.
25 km – mijam kolejnego peacmeker’a
prowadzącego na czas 4:30. Hmm… wyprzedziłam 2 strefy czasowe i wciąż czuję się
dobrze. Większa połowa za mną!
30 km – mówi się, że dopiero tu
zaczyna się maraton. To moment, w którym pojawia się „ściana”. Na wykładzie z
psychologii poinformowano nas, jak ominąć ścianę. Ominęłam ją i ja ;) i to całkiem
sprawnie! Miałam jednak na uwadze, by dalej uważać… Z doświadczenia wiedziałam,
że kryzys może przyjść w każdej chwili, niespodziewanie. Szybka ocena sytuacji:
łydki zaczynają się napinać, lędźwie już się dobija… nie przejmuję się tym.
Lecę dalej. Czas zacząć zabawę!!!!
35 km – wciąż jest świetnie i
wciąż wszystkich wyprzedzam ;) Ursynów – piona dla nich! Tu doping był chyba
największy! Nogi niosły same :D
37 km – zaczynają mnie boleć
paznokcie u stóp. To gorsze od bólu w kręgosłupie i w kolanach… one też się
odezwały. Prowadząc swój cichy monolog, podliczam dolegliwości. Zliczając je
wciąż wyprzedzam ludzi. Zaczęła się rozmowa z kolanami i mała prośba, by
przestały marudzić. Posłuchały, ale tylko na chwilę.
38 km – zaczyna się malutki
kryzys. Kolana rozpoczęły pikietę i nastał bunt. Wiedziałam, że nie mogę się zatrzymać,
bo wtedy nie ruszę już… biegłam więc dalej nie zwalniając i mimo bólu w dalszym
ciągu wyprzedzając wszystkich.
39 km – wciąż wyprzedzam. Większość
osób już szło, więc nie było to trudne. Też miałam ochotę przejść do marszu.
Ale z drugiej strony, po co?? Tak niewiele zostało!
40 km – Jest coraz lepiej. Kolana
hamują skutecznie, ale jeszcze skuteczniej ja rozkręcam je tułowiem. Tu
ponownie stosuje technikę Chi Running. Korpus ciągnie moje nogi. Choć ciągnie
to złe określenie… wiezie je bo prędkość była coraz większa.
41 km – ostatnia prosta. W oddali
widać już Stadion. Przyspieszam.
42 km – Jestem już na Stadionie…
odpalam ostatnie rezerwy energii i dosłownie frunę na metę!!! Ostatnie metry… czuję,
że zaraz wyrzucę z siebie całą treść żołądkową… W głowie tysiące emocji… Cały
stadion krzyczy i dopinguje. Spiker krzyczy moje nazwisko i przekraczam linię
mety… JESTEM ZWYCIEZCĄ!!! Naprawdę wzruszający moment… łzy same leciały ;)
Cel został osiągnięty ;) Czas poprawiony
grubo o ponad godzinę. Tak, jak zakładał plan treningowy: 4:32:09
Ani na sekundę nie zatrzymałam
się, by odpocząć. Szczerze mówiąc… nie czułam się zmęczona pod względem
energetycznym. Byłam bardzo dobrze przygotowana do takiego wysiłku. Tylko ciało
się buntowało i bolało. Ale ból to nasz przyjaciel. A przyjaciół nie odrzuca
się w potrzebie… trzeba biec razem ;) Przy takim kilometrażu to normalne, że
coś boli. Nie ma innej opcji. Aczkolwiek zastanawiam się nad sensem słów:
Jeżeli czujesz
zmęczenie na 16 km – masz przesrane
Jeżeli czujesz
zmęczenie na 32 km – jest to normalne
Jeżeli nie czujesz
zmęczenia na 42 km – jesteś nienormalny!
Jestem nienormalna?? Hahahaha :)
nie przeszkadza mi to :) Po co być normalnym ;)
Po wszystkim czas na zwycięskie
piwo z redakcją ;) Wszyscy na nie zasłużyli. Bez dwóch zdań! I wszystkim
serdecznie gratuluję!!!!
W drodze na umówione piwko i
pizzę ;) idąc dumnie z medalem na szyi, lekko utykając, bo jednak ciało dostało
w kość… spotkałam Beatę Sadowską. Sama biega maratony i widząc mnie z medalem
wymieniłyśmy się szerokimi uśmiechami. W tym uśmiechu było wszystko. Wielkie
gratulacje i zrozumienie dokonanego czynu :)
Dziękuję wszystkim za wsparcie!!!
A największe podziękowania należą się trenerom. Odwaliliście kawał dobrej
roboty!!!!
Już przebieram nogami, by biec
dalej :D W planie kolejne starty :) Ale póki co – regeneracja :)
Tu na pomoc przychodzi
fizjoterapeuta, którego polecam z całego serca: REVIT-FIZJOTERAPIA
Anula GRATULACJE! Jesteś WIELKA :) Relacja pierwsza klasa!
OdpowiedzUsuń